- Warszawa, ul. Bracka 20 lok. 7a
- kontakt@martarosinska.pl
- 573 969 195
Kancelaria Adwokacka Marta Rosińska
Kruczek, oszustwo, pułapka – różnie można to określać. Jak to się stało, że osoby z kredytem we frankach mają teraz takie problemy? Co powiedziano Wam „małym druczkiem” przy zawieraniu umów? Zapraszam na nowy wpis, w którym wyjaśniam, co właściwie się wydarzyło.
Znacie ten sen, w którym żyjecie znów jak dawniej, bez kredytu? Głowa jakaś lżejsza, dusza spokojna, siedzicie na werandzie popijając zieloną herbatę… Nagle łup – budzicie się, a kredyt we frankach szwajcarskich spada na was znów, jak kowadło. Siadacie na łóżku i rozważacie – co mogłem zrobić inaczej, co przewidzieć?
Sednem problemu jest to, że to banki zaoferowały wam produkt, który od początku był jak wejście na minę. Jak to możliwe?
Istotą problemu jest nieograniczone ryzyko kursowe, na które banki wystawiły swoich klientów, zawierając z nimi umowy kredytów hipotecznych waloryzowane do waluty frank szwajcarski.
Nieograniczone ryzyko kursowe dotyczy tego, w jaki sposób banki ustalają kwotę kredytu, a co za tym idzie – także kwotę należnych rat. Sposób, który jest oparty nie na obiektywnym, wymiernym mierniku wartości, ale na tabelach banku, ustalanych przez tenże bank.
Innymi słowy – wierzyciel, czyli bank, sam decyduje jaki dług ma spłacić mu dłużnik. Nawet dla nie-prawnika taka konstrukcja budzi wątpliwości. Wyobraźmy sobie bowiem umowę, w której kontrahent dostarczy mi jakiś produkt a ja zapłacę mu cenę… którą sam ustalę.
Do nieograniczonego ryzyka kursowego dochodził jeszcze brak rzetelnej informacji ze strony banku o tym, jak będzie się kształtowała wysokość rat przy wzroście kursu franka o 10%, 20%, 30%… Zdarzało się nagminnie pomijanie informacji niewygodnych. Na przykład tego, że saldo kredytu nie wynosi tyle, ile faktycznie wzięli, jak to się dzieje w przypadku kredytu złotowego, ale zmienia się w zależności od tego jaki jest kurs waluty. W praktyce oznacza to tyle, że saldo może nawet przewyższyć wartość nieruchomości, która stanowi zabezpieczenie kredytu. To z kolei przekłada się na brak możliwości sprzedaży tejże nieruchomości i spłacenie kredytu. Szach-mat.
Ryzyko związane z kredytem waloryzowanym do franka jest więc zgoła inne niż ryzyko związane z kredytem złotowym, w przypadku którego saldo kredytu pozostaje niezmienne przez cały okres kredytowania.
Przy kredycie w PLN jedynie rata kredytu może wzrosnąć, gdy zmienią się stopy procentowe. W przypadku kredytu frankowego zmianie ulega saldo kredytu, które, pomimo dziesięciu czy kilkunastu lat spłacania, potrafi ciągle utrzymywać się na poziomie przewyższającym kwotę kredytu, którą kredytobiorca otrzymał.
Jednak, jak to zwykle bywa, problem był bardziej złożony.
Po pierwsze – miało miejsce sztuczne napędzanie popytu na kredyty we franku.
Utrzymywano, że ludzie nie mają zdolności kredytowej, żeby wziąć kredyt złotowy, a jednocześnie zachwalano ponad miarę zalety kredytu frankowego, przy przemilczaniu informacji dotyczących realnego ryzyka kursowego.
Kredyt we franku oznaczał niższe oprocentowanie, a co za tym idzie niższą ratę kredytu. Wiadomo zatem, że ci, którzy nie mieli zdolności kredytowej w złotówkach, mieli zdolność kredytową w przypadku kredytu frankowego. Kto w końcu mając do wyboru mniejszą i większą ratę nie skusi się na tę mniejszą? Stąd tak duże zainteresowanie tego typu kredytem, zwłaszcza wśród rodzin na dorobku.
Po drugie – byliśmy wtedy w specyficznej sytuacji rynkowej. Po kredyty we franku sięgnęli przede wszystkim ludzie młodzi, chcący samodzielności, ale stojący na początkach swojej drogi zawodowej. W tych latach (2006-2010) nasze społeczeństwo dopiero zaczynało się bogacić, ludzie pragnęli wygody, komfortu, swoich własnych czterech kątów i życia „na poziomie” – na teraz.
Po trzecie – banki cieszyły się ogromnym zaufaniem społecznym. W latach, w których kredyty waloryzowane do franka szwajcarskiego rozchodziły się jak świeże bułeczki, byliśmy jeszcze wciąż młodym rynkiem, zaledwie kilkanaście lat po transformacji ustrojowej.
Wydaje się, że w ogólnej świadomości ludzi bank był niemalże instytucją zaufania publicznego. Stwierdzenia, że bank chce na nas zarobić, i to najwięcej jak to tylko możliwe, że bank wciska nam niepotrzebne i toksyczne produkty finansowe – nie mieściły się w głowie.
Dzisiaj mamy już tego świadomość – obserwujemy batalie frankowiczów, dramaty posiadaczy polisolokat i produktów ubepieczeniowych. Nauczyliśmy się dystansu do euforycznych promocji i okazji różnego rodzaju.
Po czwarte – chciwość… chciwość wszystkich od pracowników oddziałów, ich przełożonych, przełożonych tych przełożonych aż na prezesach banków i samym nadzorze finansowym kończąc.
Kulisy tego równoległego świata ukazał w ostatnim czasie film Banksterzy, a opisała przejmująca książka „Chciwość” autorstwa Pawła Reszki. Do tej książki będę jeszcze parokrotnie wracać, ponieważ zapisy rozmów z pracownikami i dyrektorami banków i upublicznione maile z tych instytucji odsłaniają obraz praktyk mających na celu wprowadzenie klienta w błąd po to, żeby wybrał oferowany mu produkt.
<„Wszyscy wiedzieliśmy, że to co oferujemy – polisolokaty, ubezpieczenia, fundusze inwestycyjne itp. – jest toksyczne, że klient na pewno nie zarobi, a najprawdopodobniej straci swoje pieniądze. Od wciskania takich produktów mieliśmy prowizję. Sprzedawaliśmy więc nawet rodzinie i przyjaciołom.” – pracownik banku>[i]
Na całe szczęście jednak można się z tej matni wyplątać. Nie zwlekaj, połóż kres niewolniczej umowie kredytowej i sięgnij po sprawiedliwość.
[i] Paweł Reszka „Chciwość”